Bądź niczym bijące źródło,
nie zaś jak staw,
w którym zawsze stoi
ta sama woda. - Paulo Coelho

sobota, 26 lipca 2014

6. Lew nemejski.

W domu nie mogliśmy usiedzieć na miejscu, byliśmy pod obserwacją i nawet nie wiedzieliśmy co nam się przygląda. Na szczęście czas szybko minął i mogliśmy wyjść z domu nie czując się jak zamknięci w klatce i rzuceni na wybieg dla wygłodniałych zwierząt. Wychodząc rozejrzeliśmy się dla pewności, jednakże niczego niepokojącego nie zauważyliśmy, więc ruszyliśmy w drogę do kancelarii. Mijaliśmy różne domy, sklepy i stragany. Byliśmy już w parku niedaleko budowy w oddali widząc upragniony przystanek czyli kancelarię Pana Yansa. To by było zbyt piękne gdybyśmy doszli tam bez żadnych przeszkód tak samo pewnie pomyślał ten stwór wyskakując na nas, na szczęście w samą porę się rozproszyliśmy i nie zostaliśmy przygnieceni przez wielkie łapska. Spojrzałam na tego stwora, to był... ogromny lew o ciemnobrązowej maści z wielkimi ostrymi pazurami. Skądś wiedziałam co to za stwór, gdzieś o nim czytałam... Tak... mitologiczne książki w domu... Już wiem co to za lew...
- Chris to lew nemejski – powiedziałam podchodząc do przyjaciela.
- No i jak mamy go pokonać? - zapytał wpatrując się w potwora, który chyba przygotowywał się do skoku na nas.
- Żadne ostrze go nie przebije...
- No to w jaki sposób mamy go zabić?
- Herakles go udusił – odparłam zerkając na stwora, który w tej samej chwili skoczył na nas. Chris i ja odskoczyliśmy w samą porę wyciągając broń, która zapewne i tak nam się nie przyda.
- I mamy go udusić? - zapytał z niedowierzaniem – żartujesz sobie, niby jak my to zrobimy?
- Nie wiem... myślę... może było coś jeszcze... – uskoczyłam przed ogromną łapą zbliżającą się w moją stronę, lew był jednak bardzo zwinny i po chwili miałam już rozerwaną bluzkę na plecach.
- Cholerna jasna... - syknęłam – te jego pazury są ostre jak brzytwa...
- Uważaj – krzyknął Chris zjawiając się obok mnie i broniąc przed lwem. Naparł na niego, atakował i odbijał jego łapy, które nas atakowały, chociaż wiedział, że żadnej szkody mu nie wyrządzi, nawet niebiańskim spiżem. Widziałam, że stara się jak może by zyskać dla mnie czas do namysłu.
- Czekaj, czekaj – zamyśliłam się – pazury, no tak...
- Co pazury? - Chris obejrzał się na mnie wciąż odpierając ataki – niegrzeczny kiciuś, a kysz.
- Herakles po uduszeniu zaniósł go do Myken, gdzie ściągnął z niego skórę używając do jej przecięcia jego własnych ostrych pazurów.
- Czyli mamy go zabić jego własnymi pazurami?
- Musimy rozciąć nimi jego skórę, chociaż kawałek i wbić w to miejsce miecz... Powinno zadziałać... A przynajmniej mam taką nadzieję – uśmiechnęłam się – ty go zajmuj, a ja spróbuję dostać się do jego łap.
- Jak chcesz dostać jego pazur? - zapytał odparowując głownią atak – Dobrze, że żadni ludzie nas nie widzą bo pomyśleli by pewnie coś dziwnego...
- Nie wiem czy niebiański spiż da radę odciąć mu go... Musimy go wyrwać.
- Wyrwać? Jak? - rozejrzałam się i dostrzegłam całkiem solidne drzewo przed nami, czyli niestety za potworem zagradzającym nam drogę.
- Widzisz to drzewo przed nami, ten duży dąb? - zapytałam go.
- Widzę...
- Musimy tam dobiec, mam plan...
- Ok, ty tu rządzisz – poczekałam jeszcze chwilę na dogodny moment.
- Teraz – krzyknęłam i popędziliśmy w stronę drzewa. Lew na początku był nieco zdezorientowany, ale szybko wziął się w garść i zaczął nas gonić. Dobiegliśmy do wielkiego dębu i odwróciliśmy się spostrzegając, że wielki kiciuś jest już blisko nas.
- To był twój plan? Zginąć pod dębem?
- Kiedy się na nas zamachnie odskakujemy, ale w ostatnim momencie... - popatrzyłam na Chrisa, który przyglądał mi się sceptycznie – Damy radę... - pocieszyłam go i po chwili skrzywiłam się czując pieczenie na plecach. Tak jak powiedziałam, gdy stwór wymierzył w nas swoją łapę odskoczyliśmy na boki przewracając się na ziemię. Od razu się obejrzałam spostrzegając, że mój plan zadziałał. Lew wbił pazury w wielki konar drzewa.
- Świetny plan – pogratulował mi przyglądając się jak zwierze męczy się by wyszarpnąć pazury.
- Chris uderz mieczem w jego pazur, widzisz tam jest już nadłamany – powiedziałam wskazując na łapę lwa. Chris podszedł do niego stając w bezpiecznej odległości i z całej siły uderzył w powstałą szramę na pazurze, wtedy też zwierzę wyszarpnęło pazury z drzewa pozostawiając jednego z nich nadal wbitego w pień i ryknął na nas wściekle.
- To jaki jest teraz plan? - zapytał mnie Chris podnosząc miecz do obrony.
- Zajmij go czymś, a ja wyszarpnę go z drzewa i spróbuję rozedrzeć nim jego skórę, a wtedy ty wbijesz w tamto miejsce miecz, ok? - podeszłam do drzewa i rozpoczęłam próby wyrwania pazura z pnia, ten jednak bardzo dobrze się go trzymał.
- Ok, nie ma sprawy – uśmiechnął się – jak zginę będę cię nawiedzać w snach – natarł na potwora, który ryczał wściekle.
- Jak mamy zginąć to razem – oznajmiłam – ale na pewno nie dzisiaj – ponowiłam próby wyciągnięcia pazura, który już lekko wysuwał się z drzewa. Obejrzałam się kiedy usłyszałam huk upadającego kawałka żelastwa na ziemię, domyśliłam się, że lew wytrącił ostrze z ręki Chrisa.
- Uważaj – krzyknęłam mocniej ciągnąć za pazur. Lew podniósł łapę i wymierzył ją w Chrisa, ten jednak zdążył odskoczyć w kierunku miecza i podnieść go nim łapa go dosięgła – Dzięki bogu – sapnęłam.
- Wątpisz we mnie? - wykrzyknął – Chyba nie sądzisz, że jakiś kotek ma ze mną szansę – roześmiał się odbijając ataki wspomnianego kotka.
- Oczywiście, że w ciebie nie wątpię – wyszarpnęłam pazur z drzewa – mam go – zaczęłam zbliżać się do walczącego Chrisa. Stwór jakby mnie wyczuł, zamachnął się w moim kierunku próbując mnie nabić na ostre pazury. Na szczęście miałam sztylet, którym odparłam atak, jednak gdy lew wycofał swoją łapę ostrze złamało się na pół.
- No pięknie – powiedziałam odrzucając na bok rękojeść sztyletu.
- Nie przejmuj się, spróbuj rozerwać mu skórę na boku – pocieszył mnie Chris podbiegając i broniąc od kolejnego ataku. Chris odpierał ataki jeden po drugim, a ja odczekałam chwilę na dogodny moment i przejechałam pazurem po boku zwierzęcia, gdzie powstała długa szrama. Lew ryknął z wściekłości odrzucając mnie na ziemię. Widziałam, że Chris próbuje go zatrzymać łamiąc przy tym swój miecz, jednak on także został odrzucony na suchą glebę. Potwór podbiegł do mnie i przycisnął do ziemi rycząc wściekle. Czułam jak jego pazury wbijają mi się w plecy i jak coś ciepłego cieknie mi po nich. Myślałam, że już po mnie gdy lew rozwarł paszczę szykując się do pożarcia mnie, jednakże w tej samej chwili zjawił się Chris wbijając w szramę na skórze lwa złamaną część miecza aż po rękojeść. Lew odrzucił łeb do tyłu patrząc i rycząc wściekle na nas, a następnie rozsypał się pozostawiając po sobie kawał skóry. Chris podniósł go i podszedł do mnie pomagając mi wstać.
- Jesteś ranna – powiedział zaniepokojony zerkając na moje rany na plecach.
- To nic takiego – skrzywiłam się – musimy iść – oznajmiłam spoglądając w stronę kancelarii, gdzie spostrzegłam wpatrujących się w nas ludzi, a dokładniej czwórkę ludzi. Trzech mężczyzn i kobietę. Jeden z mężczyzn siedział na wózku, miał ciemnobrązowe włosy i brodę, ubrany był w tweedową marynarkę i zwykłe jeansy, kolejny był bardzo opalony, miał kozią bródkę i czapkę na głowię spod której wystawały brązowe loczki, pomarańczowa koszulkę i szerokie jeansy, ostatni z nich miał czarne włosy i był troszkę niższy o tego w czapeczce, miał na sobie ciemne jeansy i zieloną koszulkę. Kobieta, która stała na końcu obok ciemnowłosego chłopaka była wysoka i bardzo ładna, miała piękne długie brązowe włosy. Ubrana była w ciemną spódnicę do kolan i niebieską bluzkę z wiązaniem w talii. Czarnowłosy mówił coś do mężczyzny na wózku, który wpatrywał się w nas jakby chciał nas prześwietlić. Popatrzyliśmy z Chrisem na siebie i ruszyliśmy w drogę myśląc, że może niczego dziwnego nie zauważyli. W drodze Chris zarzucił mi skórę pozostawioną przez lwa na ramiona, a ta zmieniła się w marynarkę, która bardzo dobrze zakrywała moje poranione plecy.
- Skąd wiedziałeś, że się zmieni? - zapytałam ze zdziwienia.
- Nie wiedziałem – odparł równie zaskoczony – jak wrócimy opatrzę ci plecy. Bardzo boli?
- Nie martw się – uśmiechnęłam się i dotknęłam jego policzka – też jesteś ranny – spojrzałam na jego przedramię gdzie widniała długa szrama po pazurze nemejskiego lwa.
- To nic takiego – spojrzał na swoją rękę i złapał mnie za dłoń – chodź Mark już przyjechał – i faktycznie gdy spojrzałam ponownie w kierunku tamtych ludzi stał przy nich Mark, po chwili doszedł do nich także pan Yans. Westchnęłam i ruszyliśmy w dalszą drogę.

5. Pogrzeb Melissy.

Rano obudziłam się szczęśliwa i wypoczęta, wiem, że to może wydawać się dziwne w szczególności, że dzisiaj jest pogrzeb Melissy, która wychowywała mnie tyle lat, jednakże nie potrafię się smucić. Pewnie dlatego, że poznam dzisiaj Sally Jackson. Usiadłam na łóżku i spojrzałam na zegarek, który wskazywał piątą rano.
- Trzeba wstawać – mruknęłam sama do siebie przeciągając się i wygrzebując z ciepłego kokonu powstałego z mojej kołdry. Podeszłam do lustra i spojrzałam w moje odbicie do którego od razu się uśmiechnęłam. To już dzisiaj, pomyślałam, dzisiaj poznam moją prawdziwą mamę a może i brata. Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej i skierowałam do łazienki. Po załatwieniu porannej toalety zaczęłam szukać ciuchów w które mogłabym się ubrać na pogrzeb Melissy, nie potrafię nazywać już ją moją mamą. Z szafy wybrałam krótkie czarne eleganckie szorty oraz białą tunikę z rękawem 3/4 w koronkowe kwiatowe wzory lekko rozszerzaną ku dołowi. Do tego dobrałam czarne proste baleriny i małą torebkę tego samego koloru, w którą schowałam najpotrzebniejsze rzeczy, które mogą mi się przydać podczas dzisiejszego dnia. Wychodząc z pokoju oczywiście nie zapomniałam zabrać ze sobą sztyletu z niebiańskiego spiżu jak się z Chrisem dowiedzieliśmy. Wykuł mi go oczywiście mój przyjaciel z części, które znajdowaliśmy po każdym pokonanym potworze. Mimo, że nie miał do tego specjalnej kuźni poradził sobie i tak oto powstał sztylet dla mnie, a miecz dla niego. Dzięki tej broni mogliśmy się skuteczniej bronić, ponieważ wystarczyło tylko dźgnąć potwora, a ten rozsypywał się lub znikał. Sztylet dopięłam sobie do paska z tyłu pleców tak by schować go całego pod tuniką, a następnie zeszłam do kuchni przygotować śniadanie. Wchodząc do kuchni zobaczyłam, że jest kilka minut przed siódmą. Wstawiłam wodę w czajniku i zabrałam się za przyrządzanie śniadania. Po około 20 minutach do kuchni wszedł Mark ubrany w czarny elegancki garnitur.
- O dzień dobry, ty już na nogach... zresztą można było się tego spodziewać – powiedział siadając przy stole.
- Dzień dobry, napije się pan czegoś? - zapytałam podchodząc do czajnika.
- Nadal tytułujesz mnie na pan chociaż już dawno mówiłem ci, że możesz się do mnie zwracać na ty – uśmiechnął się – jeżeli to nie problem poproszę o kawę.
- Ah tak przepraszam – zaśmiała się z zakłopotania i zaczęłam robić pożądany napój – mam nadzieję, że jesteś głodny bo właśnie robię jajecznicę i tosty – podałam mu parującą kawę.
- Jestem głodny i to bardzo, dziękuję – uśmiechnął się odbierając kawę.
Wróciłam mieszać jajecznicę na patelni, po chwili była już gotowa i przełożyłam ją na trzy talerze. Zauważyłam, że Mark przypatruje się temu ze zdziwieniem ale ja wiedziałam, że dobrze robię ponieważ gdy tylko ustawiłam na stole talerze z parującą jajecznicą i tostami rozbrzmiał dzwonek do drzwi. Uśmiechnęłam się do Marka i poszłam otworzyć drzwi za którymi stał on. Chris był ubrany w czarne spodnie od garnituru i elegancką białą koszulę rozpiętą pod szyją, zauważyłam również, że do paska ma dopięty swój miecz, który teraz był o połowę krótszy niż normalnie, a to za sprawą tego, iż skonstruował on pewien mechanizm z reszta sama nie wiem dokładnie jak to zrobił, ale dzięki niemu jego miecz się zmniejszał do rozmiaru sztyletu. Gdy tylko otworzyłam drzwi uśmiechnął się do mnie.
- Hej. Nie spóźniłem się? - zapytał na wstępie.
- Hej. Oczywiście, że się nie spóźniłeś, właśnie zrobiłam śniadanie – pociągnęłam go za rękę w stronę kuchni – chodź bo wystygnie.
- Nawet nie będę pytał skąd wiedziałaś, że przyjdę... - posłał mi promienny uśmiech siadając przy stole – Dzień dobry panu.
- Dzień dobry – odpowiedział Mark.
- Za dobrze cię znam – odpowiedziałam mu i usiadłam przy stole by zjeść śniadanie.
Po zjedzonym posiłku pozbierałam naczynia i wstawiłam je do zmywarki.
- Pogrzeb jest o 10, a odczytanie testamentu o 15 w kancelarii notarialnej pana Yansa – zwrócił się do mnie Brown i spojrzał na zegarek – wyjedziemy tak o 9 ,więc macie jeszcze trochę czasu – wstał z miejsca i wyszedł z kuchni.
Spojrzałam na Chrisa.
- To co, telewizja – powiedziałam równocześnie z nim, a następnie się roześmialiśmy i skierowaliśmy do salonu.
Siedząc przed telewizorem czas szybko nam zleciał i trzeba było już wychodzić. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę w międzyczasie zatrzymując się w kwiaciarni. Podczas jazdy cały czas coś mi przeszkadzało, tak jakby coś mnie obserwowało. Rozglądałam się ciągle ale nic nie zauważyłam, pomijając zaniepokojone spojrzenia Chrisa. On chyba też coś dziwnego odczuwał bo również nie mógł usiedzieć w miejscu. Po dojechaniu na miejsce od razu wyskoczyliśmy z samochodu jakby nas coś oparzyło. Rozejrzeliśmy się po okolicy, ale nic odbiegającego od normy nie zauważyliśmy. Mark wysiadając z samochodu przyglądał nam się dziwnie, ale nic nie powiedział. Skierowaliśmy się do kaplicy, gdzie miała odbyć się msza. W środku czekał już spory tłum, kiedy tylko weszliśmy spojrzenia zgromadzonych ludzi skierowane zostały na mnie. Po chwili wszyscy składali mi kondolencje, było to strasznie męczące, ale wytrzymałam aż do rozpoczęcia mszy, wtedy ludzie skupili swą uwagę na księdzu. Po mszy odbyła się procesja pogrzebowa, odmowa modlitwy przez księdza i spuszczenie trumny do dołu oraz zakopanie jej. Po zasypaniu jako pierwsza podeszłam do grobu, stałam tam przez chwilę wpatrując się w płytę nagrobną, a następnie kucnęłam i ułożyłam wieniec z pięknych lilii na samym środku zaraz przy nagrobku. Popatrzyłam jeszcze chwilkę na zdjęcie znajdujące się na płycie nagrobnej, wstałam i podeszłam do Chrisa, który od razu mnie przytulił. Następny podszedł Mark a za nim cała reszta osób obecnych na pogrzebie. Staliśmy jeszcze kilka minut w ciszy, a następnie udaliśmy się w kierunku parkingu do samochodu Browna. Przez cały ten czas nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy obserwowani, jednakże nic dziwnego nie widziałam, więc zwaliłam to na przewrażliwienie. Podeszliśmy do samochodu i Mark się odezwał.
- Jest dopiero przed 12, więc co wy na to by wrócić do domu, a następnie udać się do kancelarii? W końcu mamy być dopiero na 15.
- Pewnie czemu nie... Przecież nie będziemy czekać pod drzwiami tyle godzin – zaśmiałam się.
- No to wsiadajcie, jedziemy.
Wsiedliśmy do samochodu i odjechaliśmy, nawet nie spostrzegłam, że przez cały czas trzymam Chrisa za rękę, ale on najwyraźniej nie miał nic przeciwko. Kiedy dojechaliśmy już pod mój dom zadzwoniła komórka Marka. Kiedy spojrzał na wyświetlacz bardzo się zdziwił i bezzwłocznie ją odebrał.
- Halo... Tak, tak... Teraz? Ale... Dobrze... Tak, zaraz będę proszę poczekać... - rozłączył się i spojrzał na mnie – Słuchajcie mam pilną sprawę do załatwienia – tu się skrzywił – zrobię wszystko by wyrobić się na czas, jednakże nie będę w stanie po was przyjechać czy dacie radę dostać się na miejsce sami? - zapytał.
- Oczywiście, nami się nie przejmuj spotkamy się pod kancelarią przed 15 – odpowiedziałam.
- Dobrze w takim razie do zobaczenia na miejscu – wsiadł do samochodu i odjechał.
- Coś się nam przygląda...- powiedziałam po chwili rozglądając się – I chyba jest niedaleko...
- Tak, już od pogrzebu zauważyłem, że jesteśmy obserwowani... Co robimy?
- Nic... Nie będziemy przecież tego szukać... Znając życie samo do nas przyjdzie – skrzywiłam się jak po zjedzeniu cytryny – Chodź idziemy do mnie...

sobota, 19 lipca 2014

4. Niespodziewany gość.

- Sally Jackson mieszka na Manhattanie – mruknął Mark wsiadając do samochodu – no cóż komu w drogę temu... - zaśmiał się. Odpalił samochód i ruszył w trasę. Dojazd i poszukanie adresu zajęło mi kilka godzin, gdy wreszcie go znalazł zaparkował samochód na parkingu i poszedł pod podany adres. Zapukał do drzwi i czekał aż ktoś mu otworzy. Po chwili drzwi uchyliły się ukazując kobietę z długimi lekko falowanymi brązowymi włosami i niebieskimi oczami.
- Dzień dobry czy mogę w czymś panu pomóc? - zapytała z pogodnym uśmiechem na twarzy.
- Dzień dobry nazywam się Mark Brown, czy pani Sally Jackson?
- Tak to ja czy coś się stało? - zapytała już nieco zaniepokojona.
- Czy mogę wejść? Mam dla pani bardzo ważny list, który dotyczy pani córki.
- Mojej córki? - zapytała opanowując zdziwienie i próbując powstrzymać łzy napływające jej do oczu – proszę niech pan wejdzie – przepuściła go w drzwiach i zaprosiła do skromnego salonu – niech pan siądzie.
Mark przełknął gulę, która powstała mu w gardle, usiadł na wskazanym miejscu i przemówił.
- Tak, jak już wspominałem mam dla pani list – wyciągnął kopertę z kieszeni marynarki i podał ją Sally, ta przyjęła ją drżącymi rękami – ten list mam nadzieję, że wyjaśni pani co się właściwie stało z pani córką...
- Ale... ale ona żyje prawda? Nic jej nie jest? - zapytała drżącym głosem.
- Tak, nic jej nie jest, aczkolwiek ta osoba która ją porwała – skrzywił się wypowiadając ostatnie słowo – zginęła wczoraj w wypadku zostawiając ten list – wskazał na kopertę trzymaną przez Sally - który trzyma pani w rękach. Oriana otrzymała i przeczytała już swój i jestem pewny, że chciałaby panią poznać. Proszę żeby pani go przeczytała, myślę, że on wyjaśni jak nie wszystko to większość odnośnie tej sprawy. Została pani także wpisana do testamentu, który zostanie odczytany jutro o 15 w Atlanta City mam nadzieję że jest pani w stanie się tam pojawić. Tam też pozna pani Orianę i mam nadzieję, że ją pani uzna jako swoją córkę pomimo tych lat podczas których została pani z nią rozdzielona.
- Oczywiście, oczywiście pojawię się. Oriana... ja – odezwała się nie będąc w stanie powstrzymać łez – oczywiście, że ją uznam. Tak długo ją szukałam, cały czas, nigdy nie straciłam nadziei, że się odnajdzie. Ale wpisanie w testament, dlaczego?
- Cóż myślę, że Melissa chce pani chociaż w pewnym stopniu wynagrodzić to co zrobiła. Bardzo panią przepraszam, ale już niestety muszę się zbierać – powiedział wstając z kanapy – dziękuję za gościnę proszę przeczytać list i oczekuję pani jutro o 15 – wyciągnął kartkę z kieszeni – pod tym adresem. Do widzenia – skierował się w stronę drzwi.
- Do widzenia – odezwała się zapłakanym głosem pani Jackson. Spojrzała na kopertę, która spoczywała w jej dłoniach. Rozerwała ją, wyciągnęła ze środka kartkę i zaczęła czytać.
Pani Jackson!
Na pewno zastanawia się Pani dlaczego piszę do Pani list. Zacznę więc może od początku, nazywam się Melissa Torann, nie zna mnie Pani, ale ja znam Panią. Postaram się powiedzieć to wprost, choć nie jest to proste, jestem tą kobieta, która porwała Pani córkę ze szpitala. Bardzo Panią przepraszam i wiem, że moje przeprosiny niestety nie wynagrodzą tych lat, podczas których poszukiwała Pani swojej córki, Oriany. Proszę o wybaczenie, chociaż wiem, że nie mam nawet prawa o nie prosić. Powodem, przez który porwałam Orianę, jest fakt, że sama nie mogłam mieć dzieci, a w niej zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Wiem, to żadne wytłumaczenie mojego haniebnego czynu. Podczas odwiedzin w szpitalu, gdzie Pani przebywała zobaczyłam ją jak leżała w łóżeczku i po prostu musiałam ją zabrać ze sobą. Wtedy myślałam, że skoro ma Pani jeszcze synka to nie będzie nic złego, jednak bardzo się myliłam, wtedy byłam młoda i głupia. Z całego serca przepraszam. Podczas tych lat, w których Oriana przebywała ze mną, ja mądrzałam i zdawałam sobie sprawę, że źle postąpiłam jednakże nie mogłam zdobyć się na odwagę by spotkać się z Panią i wyjaśnić całą tą sprawę. Starałam się ją wychować najlepiej jak potrafiłam, zapewnić wszystko czego sama nie miałam. Mam nadzieję, że choć w małym stopniu udało mi się sprostać temu zadaniu tak jakby zrobiła to Pani. Mark Brown zapewne już powiadomił Panią o tym, że uwzględniłam Panią w moim testamencie. Mam nadzieję, że chociaż w małym stopniu zrekompensuje to całe cierpienie, przez które Pani przechodziła. Chciałabym poprosić tylko o jedno, by uznała Pani Orianę jako swoją córkę, to ja popełniłam błąd odbierając ją Pani, ona jest niewinna. Jeszcze raz bardzo przepraszam, żadne słowa nie zdołają ukazać mojego poczucia winy i żalu.
Z wyrazami szacunku.
Melissa Torann
Po skończonej lekturze listu zamrugała z niedowierzania.
- Moja córka, moja Oriana, myślałam że już nigdy jej nie odzyskam – wypowiedziała swoje myśli na głos – jutro ją zobaczę, moją Orianę – uśmiechnęła się pomimo lecących łez. Chejron, pomyślała, muszę zadzwonić do Chejrona. Rozejrzała się po salonie w poszukiwaniu komórki, podniosła ją i wykręciła jeden z numerów znajdujący się w kontaktach. Podniosła aparat do ucha i czekała wsłuchując się w sygnał połączenia.
***
- Obóz herosów wygląda dobrze, Runo pomogło... - odezwał się czarnowłosy chłopak.
- Oczywiście, Runo leczy sosnę Thalii, ale może to zająć jeszcze jakiś czas do pełnej odnowy bariery chroniącej nasze granice – powiedział brązowowłosy mężczyzna w średnim wieku. Jednak nie był to normalny mężczyzna a centaur o białej maści. W połowie mężczyzna w połowie koń. - Wszystko co musimy teraz robić to czekać, więc... - nie dokończył wypowiedzi, ponieważ przerwał mu nadlatujący pegaz, który po chwili przed nim wylądował. Chejron jak dobrze, że ciebie znalazłem.
- Mroczny, chłopie gdzieś ty się podziewał. Byłem przetrzymywany na tym cholernym statku. Ale to nie ważne słuchaj lecąc tutaj zatrzymałem się na odpoczynek w... czekaj gdzie to było... a tak Atlanta City na plaży i spotkałem tak bardzo ciekawą dwójkę, są herosami. Dziewczyna i chłopak, ona nawet mnie rozumiała chwile z nią porozmawiałem i obiecałem, że postaram się kogoś po nich przysłać, mówiła, że co jakiś czas są atakowani... Pegaz wyrzucał z siebie informację na jednym tchu.
- Poczekaj, poczekaj rozmawiała z tobą? - zapytał i spojrzał w stronę Percy'ego stojącego zaraz obok niego i wpatrującego się w latającego konia.
- Chejronie ja go słyszę... jak to możliwe – zapytał z nie dowierzaniem chłopak.
- Percy rozumiesz go ponieważ jesteś synem Posejdona, a on stworzył konie z piany morskiej.
- Aha, no tak, załapałem, mam zaległości...
Pegaz podczas tej wymiany zdań przyglądał się intensywnie czarnowłosemu. Czekaj, czekaj ta dziewczyna wyglądała bardzo podobnie do ciebie. Jesteście praktycznie tacy sami, no ona miała dłuższe włosy, nie masz przypadkiem siostry? Miała na imię Oriana.
Wypowiedzenie tego imienia podziałało na Percy'ego i Chejrona jak porażenie piorunem Zeusa.
- Powiedziałeś Oriana... i podobna do Percy'ego... czyli to musi być... - nie dokończył, ponieważ w tej samej chwili zadzwoniła jego komórka, którą wyjął z kabury przy pasku, spojrzał na wyświetlacz, zamrugał zdziwiony i odebrał.
- Sally, bardzo dobrze że dzwonisz, mam ci coś ważnego do powie...
- Chejronie, znalazła się, Oriana moja córka, siostra Percy'ego. Właśnie odwiedził mnie mężczyzna przyniósł mi list od tej kobiety, która ją zabrała. Ona właśnie zmarła, zostałam wpisana do jej testamentu i jutro zostanie odczytany o 15 w Atlanta City, wtedy też poznam Orianę, proszę Cię musisz przyjechać do mnie jutro rano z Percym – wyrzuciła z siebie kobieta na jednym oddechu.
- Właśnie chciałem ci powiedzieć, że chyba się znalazła... Czyli teraz mamy pewność, to na pewno ona... To nie może być pomyłka...
- Proszę, powiedz Percy'emu i przyjedźcie jutro z rana wtedy pojedziemy tam razem...
- Dobrze zjawimy się rano... Do zobaczenia – zakończył połączenie i spojrzał na chłopaka – Percy jutro rano musimy jechać do twojej mamy, a następnie do Atlanta City... Twoja siostra się odnalazła...
- Jutro...wow, tak szybko.. nie ma sprawy... Nareszcie się odnalazła, już nie mogę się doczekać spotkania z nią... - uśmiechnął się uradowany i trochę zmieszany całą tą sytuacją - Ale jak moja mama się dowiedziała, przecież dopiero co...
- Dostała list od kobiety, która uprowadziła twoja siostrę, nie wiem co dokładnie w nim było... Wiem tylko, że Sally została wpisana do jej testamentu i ma się stawić jutro o 15 w Atlanta City.
- Do testamentu, ale jak to, przecież....
- Nie wiem Percy, wiem tylko tyle, że tamta kobieta zmarła... Wyruszamy jutro o 7, nie spóźnij się...
- Oczywiście... Na pewno się nie spóźnię – odparł szczęśliwy.
- No Percy, wracaj teraz do innych obozowiczów, w ty Mroczny leć do stajni, wypocznij... - powiedział po czym udał się w stronę wielkiego domu. Chłopiec jeszcze chwilę stał i patrzył jak pegaz o imieniu Mroczny odlatuje w stronę stajni, a następnie udał się w kierunku areny do reszty obozowiczów.

sobota, 12 lipca 2014

3. Czy to sen czy już jawa?

Przyśnił mi się bardzo dziwny sen tak bardzo realistyczny jakby działo się to naprawdę. Byłam na jakimś wielkim statku właściwie ogromnym przypominającym statek wycieczkowy, jednak nie było na nim turystów za to zauważyłam kogoś kogo bardzo dawno nie widziałam, kogoś kto był dla mnie jak starszy brat. Niedaleko mnie stał on, Luke Castellan, mimo tego, że dawno go nie widziałam to rozpoznałam go. Trzymał w dłoni miecz. Miecz? Celował nim w jakiegoś ciemnowłosego chłopaka, który także miał miecz w dłoni coś do siebie mówili zauważyłam także, że jakieś dziwne niedźwiedziowate stwory trzymają w swoich szponach jeszcze trzy osoby. Jeden z nich trzymał jakąś jasnowłosą dziewczynę i dziwnie wyglądającego chłopaka zaraz obok stał... czy to jest cyklop? Jejku to cyklop, a za nim czaił się ten drugi stwór. Nie wiem co mówili, ale chyba nie była to przyjemna rozmowa. Ale kim oni są i co Luke robi w moim śnie? Nagle zaczęli się pojedynkować, coś krzyczeć nic nie mogłam zrozumieć to było bardzo dziwne, na pokład obok mnie wszedł jakiś koleś z... pegazem??!! Chyba moja wyobraźnia zaczyna się rozkręcać. Sen bardzo szybko przeskakiwał swą akcją, spostrzegłam, że pegaz został uwolniony i odleciał kopiąc osobę, która go trzymała. Jednak zanim zdołał odlecieć na bezpieczną odległość ktoś rzucił w niego włócznią i go zranił. Zanim się przebudziłam zobaczyłam jeszcze, że na pokład statku wbiega stado... centaurów??!! To chyba był najbardziej zwariowany sen jaki kiedykolwiek mi się przyśnił, pomyślałam zaraz po przebudzeniu. Zerknęłam na zegarek i westchnęłam, była dopiero piąta rano no nic i tak pewnie już nie zasnę. Ubrałam się i postanowiłam iść jak zwykle nad morze. Wyszłam po cichu z domu zostawiając kartkę na stole w salonie dla Marka by się o mnie nie martwił jak wstanie i skierowałam się w stronę plaży. Dochodząc do morza spostrzegłam jakiś dziwny kształt na niebie który kierował się... kierował się w moją stronę. Mieszkam w Atlantic City widziałam już bardzo dużo dziwnych rzeczy ale lecącego pegaza z mojego snu to się nie spodziewałam. Koń wylądował zaraz przy brzegu i opadł z wyczerpania ciężko dysząc, od razu do niego podbiegłam, chociaż gdy się zbliżałam odwrócił łeb w moją stronę i prychnął. No nie kolejna, która pomyśli, że widzi zwykłego konia... Usłyszałam w mojej głowie. Zdziwiona spojrzałam na niego, kiedy z powrotem odwracał łeb w stronę morza.
- Ty mówisz? W mojej głowie... ty mówisz... - wyjąkałam.
Pegaz szybko odwrócił głowę i skierował swe spojrzenie na mnie. Ty mnie słyszysz? Przede wszystkim ty widzisz, że nie jestem zwykłym koniem? Pokiwałam niepewnie głową na potwierdzenia. O, to super będzie raźniej. Jak ja dawno z nikim nie rozmawiałem. W ogóle jak się nazywasz? Ja jestem Mroczny. Ponownie usłyszałam w mojej głowie głos pegaza.
- Ja jestem Oriana. Mam takie pytanie czy... eee... czy ty uciekłeś przypadkiem z takiego dużego statku? - zapytałam go niepewnie. Tak, właśnie tak uciekłem, ale skąd ty to wiesz?
- Ja miałam sen widziałam ten statek jakichś ludzi i właśnie ciebie jak uciekałeś, ale to znaczy, że jesteś ranny – powiedziałam szybko – widziałam, ta włócznia cię raniła. Nawet to widziałaś? Uklęknęłam przy nim. Nie musisz się martwić nic mi nie będzie po drodze zwinąłem trochę ambrozji, więc rana już pewnie się zaleczyła. Spojrzałam na jego bok i faktycznie po zranieniu nie było śladu. Więc jeżeli widzisz mnie jako pegaza i potrafisz ze mną rozmawiać to musisz być... Przerwał w połowie wypowiedzi.
- Musze być... kim? - popatrzyłam na niego czekając aż mi odpowie. Nie ważne, nie mogę ci tego powiedzieć, możesz być narażona na niebezpieczeństwo. Gdy tylko wrócę tam gdzie zmierzam od razu postaram się kogoś po ciebie przysłać.
- Przysłać kogoś? Ale kogo i skąd? W ogóle gdzie ty... - nie dokończyłam bo przerwał mi biegnący w moją stronę Chris.
- Oriana... tak myślałem, że będziesz już na plaży... - spojrzał na pegaza, który odpoczywał na piachu – czy to jest to co ja myślę? Czy to jest pegaz? Czy ja dalej śnię? - zapytał niepewnie.
- Tak to jest pegaz i nie, nie śnisz już to się dzieje naprawdę – zaśmiałam się – Chris to jest Mroczny, Mroczny to jest Chris.
- Ty z nim rozmawiasz? - spojrzał na mnie z niedowierzaniem – jakim cudem?
- Sama jestem ciekawa jakim cudem... On przemawia do mnie w myślach... Ty go nie słyszysz?
- Nie, nie słyszę nic a nic – pokręcił głową – skąd on się tu wziął?
- Uciekł złym ludziom, widziałam to we śnie na początku myślałam, że wyobraźnia płata mi figla, ale on jest prawdziwy, to jego widziałam zresztą sam to potwierdził – spojrzałam na pegaza – on leci gdzieś, no do bezpiecznego miejsca... Nie chce mi właściwie nic konkretnego powiedzieć – spojrzałam na Chrisa – twierdzi, że mogłabym być w niebezpieczeństwie... Jakbyśmy przez ostatnie kilka lat nie byli... W końcu ciągle atakują nas te dziwne stwory... - zaśmiałam się. Atakują was? O kurczę to znaczy że już pachniecie smakowicie...
- Smakowicie pachniemy? Ale... coo?? - zapytałam z głupią miną. Nieważne, muszę już lecieć wystarczająco odpocząłem z reszta zaraz zacznie się schodzić tutaj więcej ludzi, a gdy zobaczą zwykłego konia na plaży może zrobić się... śmiesznie. Postaram się żeby jak najszybciej ktoś was stąd zabrał w bezpieczne miejsce. Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy. Wstał, rozprostował skrzydła, wzbił się w powietrze i zaczął odlatywać.
- Hmm... To było dziwne, chociaż można też to uznać w granicach naszej normalności – powiedział ze śmiechem Chris.
- Tak masz rację – odparłam z uśmiechem – powiedział, że postara się poinformować kogoś tam gdzie on leci, żeby przysłał tu kogoś by zabrał nas w jakieś bezpieczne miejsce.
- Aha... Ok... No cóż... - widać było, że nie wie co ma powiedzieć – przede wszystkim powiedz mi co ty tu robisz tak wcześnie??
- Miałam ten dziwny sen, obudziłam się i tutaj przyszłam, zobaczyłam tego pegaza no i cóż rozmawialiśmy.
- Aha to wydaje się logiczne – zmarszczył śmiesznie brwi.
- A ty co robisz tak wcześnie zazwyczaj o tej godzinie jeszcze smacznie śpisz – zaśmiałam się.
- Cóż obudziłem się i miałem takie dziwne przeczucie żeby tutaj przyjść no i widzisz jestem – posłał mi promienny uśmiech – To co może najpierw zjemy jakieś śniadanie – popatrzył na mnie maślanymi oczkami. Uśmiechnęłam się i pociągnęłam go w stronę mojego domku. Weszliśmy do środka i skierowaliśmy się prosto do kuchni. Po drodze porwałam jeszcze kartkę do Marka z salonu, ponieważ ten jeszcze spał na górze w pokoju. Posadziłam Chrisa przy stole w kuchni a sama zabrałam się za robienie naleśników. Chris bardzo je uwielbiał dlatego zawsze jak robiłam śniadanie to były to właśnie naleśniki. Gdy skończyłam pracować przy kuchence i zaczęłam nakładać je na talerze do kuchni wszedł zaspany Mark.
- O dzień dobry wam – powiedział zaskoczony – myślałem, że będziesz jeszcze spać, a tu proszę.
- Dzień dobry – odezwaliśmy się razem z Chrisem – Jesteś głodny? Masz ochotę na naleśniki? - zapytałam go wskazując na talerz z ciepłymi puszystymi naleśnikami.
- Jeżeli to nie problem to skorzystam... Takich zapachów narobiłaś, że aż się obudziłem.
- W takim razie smacznego – powiedziałam kładąc przed nimi talerze z pachnącym jedzeniem. W ciszy jedliśmy śniadanie. Kiedy talerze zaczęły świecić pustkami pozbierałam je i wsadziłam do zmywarki.
- Co macie dzisiaj w planach? - zapytał nas Mark.
- Cóż... - odezwałam się – pewnie to samo co zawsze, powłóczymy się po plaży albo pójdziemy do parku...
- Dobrze, ja muszę załatwić pewną sprawę – spojrzał niepewnie na mnie – cóż wrócę pewnie wieczorem... A i jeszcze jedno testament zostanie odczytany jutro po południu, a pogrzeb Melissy jest rano nie wiem czy chcesz... to znaczy iść na niego po tym co zrobiła, ale chciałem cię o tym poinformować...
- Pójdę w końcu to ona mnie wychowywała – spojrzałam na Marka, który pewnie zastanawiał się dlaczego nie smucę się jej śmiercią... Ja po prostu nie mogłam, nie po tym czego się dowiedziałam.
- Dobrze w takim razie ja będę już wychodził, dziękuję za śniadanie, do zobaczenia – podrapał się po głowie i wyszedł z kuchni, następnie zabrał swoje rzeczy i odjechał samochodem. Zostałam w domu sama z Chrisem. Spojrzałam niepewnie na niego.
- Pójdziesz ze mną na....
- Oczywiście, że tak – przerwał szczerząc się do mnie. Odwzajemniłam uśmiech i poszliśmy razem na plaże. Spacerowaliśmy tak przez cały dzień z przerwami na posiłek i odpoczynek. Bardzo szybko nastał wieczór, rozstaliśmy się i umówiliśmy na jutro. Wchodząc do domu nie zauważyłam oznak by Mark już wrócił, więc wdrapałam się na piętro i poszłam od razu spać. Tej nocy nic mi się nie przyśniło.

sobota, 5 lipca 2014

2. Nowy początek?

Z wygodnej sofy wywabił mnie jednak dzwonek do drzwi. Spojrzałam tylko na Chrisa, wzruszyłam ramionami i udałam się w kierunku drzwi wejściowych. Otwierając je spostrzegłam Marka Browna, prawnika i przyjaciela mojej mamy, którego bardzo lubiłam. Co on tu robi? Powinien być przecież w pracy albo we własnym domu, przecież mama wróci dopiero za jakieś dwie godziny, myślałam.
- Mark, dzień dobry, czy coś się stało? Mama wróci dopiero za jakieś – spojrzałam na zegarek – dwie może trzy godziny.
- Właściwie ja w sprawie twojej mamy – odparł dość smutnym głosem – czy mogę wejść?
- Tak, tak proszę – przepuściłam go w drzwiach i zaprosiłam do salonu – Co się stało?
- Może lepiej usiądź... mam dla ciebie przykrą wiadomość... - patrzyłam na niego wyczekująco i nawet nie wiem kiedy złapałam Chrisa za dłoń – twoja mama miała wypadek...
- Wypadek – przerwałam mu – jaki wypadek, co się stało, gdzie ona jest? - zasypałam go gradem pytań.
- Bardzo mi przykro twoja ma.. to znaczy Melissa nie żyję, wjechała w drzewo z dużą prędkością, zginęła na miejscu – oznajmił czekając na moją reakcję.
- Cooo takiego?? - zapytałam drżącym głosem mocniej ściskając dłoń przyjaciela – ale jak to...
- Bardzo mi przykro, nie wiem jeszcze dlaczego tak się stało, czemu zjechała z drogi, okoliczności wypadku jeszcze nie są znane – Mark zaczął szperać po kieszeniach marynarki – Melissa kilka dni temu spisała testament bardzo się zdziwiłem dlaczego to zrobiła teraz chyba wiem, że mogła mieć przeczucia, że nie wróci już do domu... Testament zostanie odczytany w poniedziałek do tego czasu zadeklarowałem policji, że się tobą zajmę mam nadzieję, że się zgodzisz... - spojrzał na mnie wyciągając jakąś kopertę z wewnętrznej kieszeni marynarki.
- Tak, dobrze – głos wciąż mi drżał.
- Melissa zostawiła także dla ciebie list, miałem ci go dać w razie jej śmierci... - podał mi kopertę – pozwolisz, że do czasu odczytania testamentu zamieszkam z tobą... Pojadę teraz do domu spakuję kilka potrzebnych rzeczy i wrócę dobrze?
- Tak, tak dobrze – odpowiedziałam spoglądając na list, który spoczywał w moich dłoniach.
- W takim razie do zobaczenia, będę za jakiś czas... - Mark wyszedł z domu, a ja ledwo powstrzymując łzy spojrzałam na Chrisa.
- Ori bardzo mi przykro... - zaczął niepewnie obejmując mnie ramieniem i przyciągając do siebie – wszystko będzie dobrze... może... może przeczytaj ten list, ja wyjdę zostawię cię samą i spokojnie go sobie odczytasz...
- Nie – pokręciłam głową – zostań ze mną, proszę.
- Dobrze już dobrze zostanę, nie zostawię cię, a teraz czytaj.
Podniosłam kopertę drżącymi dłońmi i rozerwałam ją. Ze środka wyjęłam kartkę i zaczęłam czytać na głos.
Kochana Oriano!
Jeżeli czytasz ten list to albo wreszcie zdecydowałam się Ci go dać albo umarłam i Mark Ci go przyniósł. Na początku chce Ci powiedzieć, że bardzo cię kocham jednakże wiem, że po tym co Ci tutaj napiszę znienawidzisz mnie i na pewno przeklniesz. Zacznę więc od początku. Oriano nie jestem Twoją prawdziwą matką. I niestety nie adoptowałam Cię, zrobiłam coś znacznie gorszego. Zrozum mnie, ja bardzo chciałam mieć dziecko, a wtedy w szpitalu byłam w odwiedzinach u mojej znajomej i zobaczyłam Ciebie jak leżałaś w łóżeczku. Pokochałam Cię od pierwszego wejrzenia, stwierdziłam, że muszę Cię mieć, wiem bardzo trudno to sobie wyobrazić, ale wtedy nie myślałam racjonalnie, myślałam, że Twoja matka zadowoli się Twoim bratem, tak masz brata bliźniaka. W szpitalu czekałam na dogodny moment i Cię porwałam, po prostu zabrałam z łóżeczka, nawet nie płakałaś tak smacznie spałaś. Wiedziałam, że Twoja matka będzie załamana, że będzie Cię szukać i wcale się nie pomyliłam, gdy byłaś mała musiałam kilkakrotnie zmieniać miejsce zamieszkania, aż wreszcie sprawa przycichła. Jednak Twoja matka się nie poddała, nadal Cię szukała i pewnie w dalszym ciągu to robi. Wiem, że myślisz teraz jaką okropną jestem osobą i szczerze przyznaję Ci rację, jestem potworem bo w końcu jak można porwać dziecko. Naprawdę bardzo chcę Cię przeprosić. Twoja prawdziwa matka nazywa się Sally Jackson, a Twój brat Percy. Do Twojej matki także napisałam list z wyjaśnieniami i przeprosinami, Poprosiłam Marka by go dostarczył. Mam nadzieję, że mi wybaczysz, ale jeżeli tego nie zrobisz zrozumiem. Tyle lat Cię okłamywałam, wiedziałam, że domyślałaś się tego, iż nie jestem Twoją matką. Wybacz mi proszę, naprawdę Cię przepraszam, gdybym mogła cofnąć czas pewnie zastanowiłabym się dwa razy zanim zrobiłabym to samo. Zapisałam Ci w testamencie wiele rzeczy byle tylko wynagrodzić tę krzywdę, którą Ci wyrządziłam. Wiem, że to nie wiele jako zapłata za mój zły czyn, jednakże nic więcej zrobić już nie mogę. Spotkasz swoją matkę na odczytaniu testamentu, jej również zostawiłam coś co mam nadzieję chociaż w pewnym malutkim stopniu zrekompensuje wyrządzone krzywdy. Do czasu odczytania mojego testamentu pozostawiam Cię pod opieką Marka, wiem, że kiedy spotkasz matkę będziesz chciała z nią zamieszkać i rozumiem to. Jeszcze raz bardzo Cię przepraszam.
Kocham Cię.
Twoja mama
Melissa.
Skończyłam czytać list i popatrzyłam w osłupieniu na Chrisa, on także mi się przyglądał, widziałam, że nie wie co ma powiedzieć.
- Czyli to prawda, tak jak ci mówiłam, nie byłam jej córką – powiedziałam w złości – ona mnie porwała rozumiesz to, jak ona mogła, co ona sobie myślała... - krzyknęłam wybiegając z domu i pędząc w stronę morza, które zawsze mnie uspokajało.
- Zaczekaj – zawołał Chris i popędził za mną w stronę plaży.
Byłam wściekła nie wiedziałam czy mam krzyczeć, płakać, biegać czy może zacząć kogoś bić. Dobiegłam do wody i od razu wsadziłam do niej dłonie nie minęła chwila, a poczułam jak woda zaczyna otulać moje dłonie, wydawała się jakby była moją drugą skórą, natychmiast poczułam się lepiej tak jakby sam dotyk wody mnie uspokajał. To było dziwne, jednak zawsze tak miałam gdy się zezłościłam biegłam do morza, a to jakby mnie rozumiało i uspokajało delikatnie gładząc moje dłonie. Zauważyłam, że Chris zdążył do mnie dobiec, popatrzył na mnie i usiadł tuż obok. Właśnie za to go uwielbiam, nie gada bez potrzeby, zawsze mnie rozumie kiedy chce pomilczeć i tylko posiedzieć patrząc na morze. Ułożyłam dłonie w miseczkę i nabrałam do niej trochę wody. Nagle poczułam jakby w moim żołądku zacieśniał się jakiś węzeł, popatrzyłam na wodę w moich dłoniach ale jej już tam nie było za to był konik. Tak w dłoniach miałam małego konika z wody, który prychał i podskakiwał jakby chciał wyskoczyć z mych dłoni. Chris przyglądał mi się z niedowierzaniem. Opuściłam konika na piasek i wypuściłam z dłoni, gdy tylko dotknął podłoża pogalopował przed siebie zadowolony z chwilowej wolności po czym po kilku metrach pękł jak bańka mydlana tworząc małą kałuże, która szybko wsiąkła w piach. Popatrzyłam na Christophera on także na mnie patrzył ale się nie odzywał.
- Czy ty widziałeś to samo co ja? - zapytałam niepewnie – czy mi się tylko wydawało...
- Widziałem, stworzyłaś konia z wody, który prychał i galopował – odparł jakby to było normalne. Chociaż po tym co przeszliśmy może wydawać się to niczym dziwnym, ale nic bardziej mylnego w końcu jak trzynastolatka może mieć kontrolę nad wodą i miałoby być to normalne? Wcześniej zauważyłam już że woda czasami jakby mnie słuchała, ale szczerze myślałam, że jest to tylko moja bujna wyobraźnia. Chociaż dla mnie i Chrisa nie ma rzeczy dziwnych, w końcu sami zaliczamy się do tej kategorii. Siedzieliśmy tak w ciszy aż do zachodu słońca, zawsze lubiłam obserwować wschody i zachody, one są takie piękne. Nagle odezwał się Chris.
- Może wracajmy już, jeżeli Mark już przyjechał to pewnie się martwi, że nie ma cię w domu.
- Dobrze możemy wracać w końcu jest... - spojrzałam na zegarek i zobaczyłam, że nie działa – super znowu mi nie działa.
- Pokaż mi go – wyciągnął rękę po zegarek, zdjęłam go i mu podałam – Hmmm...
Obserwowałam go w ciszy, kiedy dorwie się do czegoś co ma naprawić lub jak coś tworzy jest niesamowicie skupiony dlatego nie chciałam mu przeszkadzać. Patrzyłam i podziwiałam jak szybko rozbiera mój zegarek na części i składa go z powrotem uśmiechając się pod nosem.
- Proszę – powiedział radośnie podając mi go – nówka sztuka.
- Chris jesteś wspaniały nie wiem jakim cudem potrafisz robić coś takiego, ale jestem pod wrażeniem – uśmiechnęłam się do niego zakładając zegarek na rękę – Chodź wracamy.
Udaliśmy się w kierunku domu numer 333, już jak dochodziliśmy do ogrodu widziałam samochód Marka, pewnie był w środku i czekał tam na mnie. Dochodząc do furtki Chris złapał mnie za rękę, obejrzałam się na niego.
- Słuchaj może ja już pójdę, spotkamy się jutro – uśmiechnął się do mnie i przytulił.
- Dobrze może tak będzie lepiej – odwzajemniłam uścisk – jutro w tym samym miejscu, tylko się nie spóźnij – wystawiłam mu język i wbiegłam do domu. Od razu po przekroczeniu progu usłyszałam głos Marka.
- Oriana? - wychylił się z salonu – Dobrze, że już wróciłaś właśnie miałem iść cię szukać. Jesteś głodna? Zrobić ci kolację?
- Nie dziękuję, nie jestem głodna. Pójdę się położyć mam dość wrażeń na dzisiaj. Chciałabym po prostu odpocząć.
- Dobrze w takim razie nie będę ci przeszkadzał. Jeżeli czegoś byś potrzebowała możesz śmiało wołać. Chwilowo zajmuję sypialnię gościnną mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza?
- Nie pewnie, że nie przeszkadza – odparłam wchodząc na schody prowadzące na piętro – Dobranoc i dziękuję, że ze mną tutaj będziesz. Chyba nie wytrzymałabym w tym domu sama.
- Nie dziękuj, nie zostawiłbym cię tutaj samej, za bardzo cię lubię. Dobranoc, śpij dobrze. – posłał mi uśmiech po czym zniknął w salonie.
Weszłam do mojego pokoju, który nie był ani za duży ani za mały taki w sam raz jak dla mnie. Bardzo prosto urządzony pod jedną ścianą stało łóżko zaraz obok szafka nocna, biurko a na nim laptop, książki ze szkoły i jeszcze kilka innych rzeczy. Nad łóżkiem znajdowało się okno z widokiem na morze, które tak uwielbiam. Natomiast zaraz przy drzwiach stały szafy na ubrania i inne drobiazgi. Stwierdziłam, że od razu się położę. To dziwne ale byłam bardzo zmęczona. Zrobiłam wieczorną toaletę, przebrałam się i położyłam na łóżku rozmyślając nad dniem dzisiejszym. Nie byłam ani wściekła ani smutna, to pewnie dziwne, ale dla mnie nie jest, szczególnie po tym czego się dzisiaj dowiedziałam. Melissa porwała mnie ze szpitala i wychowywała jak własne dziecko, a moja mama zamartwiała się i szukała mnie. Może nadal szuka... Poznam ją w poniedziałek, ciekawe jaką jest osobą. Jestem bardzo podekscytowana i już nie mogę się doczekać spotkania z moją prawdziwą mamą. Ale czy ona będzie mnie chciała po tylu latach?... Z takimi myślami zasnęłam.