- Kto śmie... -
usłyszałem groźny głos za plecami, który nagle ucichł, jednak
ponownie go usłyszałem z nutką zdziwienia – Chris?! - zamurowało
mnie, kto mógłby...? Wyprostowałem się i obejrzałem przez ramię.
Z ogniowego wiru wyłaniał się muskularny mężczyzna, miał
ciemnobrązowe włosy zebrane na karku w kucyk oraz bursztynowe oczy,
zupełnie takie jak moje, czy to może być... Patrzyłem szeroko
otwartymi oczami na mężczyznę stojącego przede mną, który
lustrował mnie wzrokiem.
- Dużo urosłeś od
ostatniego razu kiedy cię widziałem – odezwał się podchodząc
do mnie.
- Ty jesteś... -
zawahałem się – Hefajstosem, moim...
- Ojcem, tak –
uśmiechnął się do mnie.
- Zaraz, moment –
wykrzyknąłem – co ty powiedziałeś? Urosłem? Ty mnie
odwiedzałeś? Widziałeś?
- Oczywiście, niestety
nie mogłem spotkać się z tobą osobiście jednak obserwowałem cię
czasami.
- Czemu ani razu się nie
ujawniłeś? - wykrzyknąłem z wyrzutem. Hefajstos westchnął
tylko.
- Przez zakaz Zeusa, nie
mogliśmy kontaktować się z naszymi dziećmi spłodzonymi ze
śmiertelnikami
- A teraz możecie?
- Nie – uśmiechnął
się pod nosem. Zdziwiłem się czyli łamie zakaz by ze mną
porozmawiać, spojrzał ponownie na mnie a po chwili na kwiat – co
ty tutaj robisz?
- Ja... - rozejrzałem się
– przyszedłem po kwiat.
- Kwiat? Po co ci on? -
dało się usłyszeć lekkie nutki groźby wplecione w jego głęboki
i mocny głos.
- Cóż – podrapałem
się po głowie – dostaliśmy misję sprowadzenia strażnika do
naszego obozu by strzegł runa – nie starałem się nic przed nim
ukryć – kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się że musimy
przejść próby bo go otrzymać dlatego tu jestem. Mamy dostarczyć
smokom ich dary.
- Hmm, zapewne chodzi ci o
Dasosa i Nerou...
- Skąd wiesz?
- Znam ich, można się
było tego po nich spodziewać – spojrzał na mnie – jak ty się
w ogóle tutaj dostałeś? Jak udało ci się pokonać korytarze?
- Yyy szedłem po prostu
oświetlonymi drogami...
- Oświetlonymi? - zdziwił
się lekko – Wszystkie korytarze mają zgaszone pochodnie.
Popatrzyłem w miejsce z
którego wyszedłem i faktycznie nic się nie paliło. Dziwne.
- Ale jak to, przecież
jeszcze niedawno się paliły...
- Sam musiałeś je
zapalić – stwierdził bóg kowali.
- Jak? Przecież ja nie...
- Jesteś pewny? O czym
myślałeś będąc koło korytarzy? - ponownie zlustrował mnie tym
swoim ojcowskim wzrokiem. Zamyśliłem się, co ja wtedy...
Zarumieniłem się.
- Eeee, no tego, o Orianie
– wykrztusiłem mocniej się czerwieniąc.
- O Orianie? - zamyślił
się bóg – mówisz o córce Posejdona?
- Tak...
- Cóż, w porządku –
mruknął – postaraj się wydobyć z siebie ogień.
- Ale ja nie wiem czy mi
się uda...
- Spróbuj – zachęcał
mnie. Zamyśliłem się. Pomyślałem o niej o jej uśmiechu i
cieple, ale nic się nie stało.
- Chyba mi się nie... -
nie dokończyłem ponieważ wokół mnie utworzył się krąg z
ognia, słaby ale jednak – wow.
- A jednak udało ci się
brawo Chris, mój synu. Tylko nielicznym udaje się obudzić w sobie
tę moc.
- Ja... - znowu nie
potrafiłem wykrztusić żadnego słowa.
- Jestem z ciebie dumny –
zamurowało mnie – pozwolę ci zabrać kwiat.
- Mogę? - zapytałem dla
pewności podchodząc do rośliny. Hefajstos kiwnął mi głową,
zerwałem go był ciepły ale nie parzący. Przyglądałem mu się
dopóki nie usłyszałem huku spadającego żelastwa tuż obok mnie,
co to mogło być, rozejrzałem się dostrzegając jakąś lekko
drgającą małą stertę blaszek. Podszedłem do tego i
przykucnąłem, mój ojciec podążył zaraz za mną, spojrzał na to
i powiedział.
- To ptak stymfalijski,
ale co on tu robi? - zastanawiał się na na głos, spoglądając w
górę.
- Oriana!! - usłyszałem
stłumiony krzyk Thalii, zdębiałem słysząc to. Wyprostowałem się
szybko i spojrzałem w górę.
- Musze się dostać jak
najszybciej na górę – powiedziałem i już miałem się kierować
w drogę powrotną kiedy Hefajstos złapał mnie za ramię.
- Przeniosę cię tam,
będzie szybciej – chyba zrozumiał o co mi chodzi. Zniknęliśmy w
wirze ognia. Kiedy pojawiliśmy się na górze zauważyłem jak
Thalia jest atakowana przez ptaki o żelaznych dziobach i piórach, a
Oriana... O nie! Zachwiała się i widziałem jak spada w dół.
Wściekłem się wyzwalając w sobie ogień, chciałem by ptaki
zapłonęły, by spadły w przepaść i nigdy nie wróciły.
Zacisnąłem pięści wbijając sobie paznokcie w skórę dłoni,
ptaki zapłonęły żywym ogniem topiąc się, wściekle skrzecząc i
spadając w przepaść. Czułem narastającą wściekłość jednak
przypomniało mi się coś.
- Oriana!! - wykrzyknąłem
i podbiegłem na skraj wulkanu, na szczęście Oriana wisiała na
skale, nie spadła w dół, szybko złapałem ją za rękę i
zacząłem wciągać na górę.
Każda notka coraz lepsza GENIALNE
OdpowiedzUsuń