Bądź niczym bijące źródło,
nie zaś jak staw,
w którym zawsze stoi
ta sama woda. - Paulo Coelho

poniedziałek, 8 lutego 2016

32. Bóg kowali.

- Kto śmie... - usłyszałem groźny głos za plecami, który nagle ucichł, jednak ponownie go usłyszałem z nutką zdziwienia – Chris?! - zamurowało mnie, kto mógłby...? Wyprostowałem się i obejrzałem przez ramię. Z ogniowego wiru wyłaniał się muskularny mężczyzna, miał ciemnobrązowe włosy zebrane na karku w kucyk oraz bursztynowe oczy, zupełnie takie jak moje, czy to może być... Patrzyłem szeroko otwartymi oczami na mężczyznę stojącego przede mną, który lustrował mnie wzrokiem.
- Dużo urosłeś od ostatniego razu kiedy cię widziałem – odezwał się podchodząc do mnie.
- Ty jesteś... - zawahałem się – Hefajstosem, moim...
- Ojcem, tak – uśmiechnął się do mnie.
- Zaraz, moment – wykrzyknąłem – co ty powiedziałeś? Urosłem? Ty mnie odwiedzałeś? Widziałeś?
- Oczywiście, niestety nie mogłem spotkać się z tobą osobiście jednak obserwowałem cię czasami.
- Czemu ani razu się nie ujawniłeś? - wykrzyknąłem z wyrzutem. Hefajstos westchnął tylko.
- Przez zakaz Zeusa, nie mogliśmy kontaktować się z naszymi dziećmi spłodzonymi ze śmiertelnikami
- A teraz możecie?
- Nie – uśmiechnął się pod nosem. Zdziwiłem się czyli łamie zakaz by ze mną porozmawiać, spojrzał ponownie na mnie a po chwili na kwiat – co ty tutaj robisz?
- Ja... - rozejrzałem się – przyszedłem po kwiat.
- Kwiat? Po co ci on? - dało się usłyszeć lekkie nutki groźby wplecione w jego głęboki i mocny głos.
- Cóż – podrapałem się po głowie – dostaliśmy misję sprowadzenia strażnika do naszego obozu by strzegł runa – nie starałem się nic przed nim ukryć – kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się że musimy przejść próby bo go otrzymać dlatego tu jestem. Mamy dostarczyć smokom ich dary.
- Hmm, zapewne chodzi ci o Dasosa i Nerou...
- Skąd wiesz?
- Znam ich, można się było tego po nich spodziewać – spojrzał na mnie – jak ty się w ogóle tutaj dostałeś? Jak udało ci się pokonać korytarze?
- Yyy szedłem po prostu oświetlonymi drogami...
- Oświetlonymi? - zdziwił się lekko – Wszystkie korytarze mają zgaszone pochodnie.
Popatrzyłem w miejsce z którego wyszedłem i faktycznie nic się nie paliło. Dziwne.
- Ale jak to, przecież jeszcze niedawno się paliły...
- Sam musiałeś je zapalić – stwierdził bóg kowali.
- Jak? Przecież ja nie...
- Jesteś pewny? O czym myślałeś będąc koło korytarzy? - ponownie zlustrował mnie tym swoim ojcowskim wzrokiem. Zamyśliłem się, co ja wtedy... Zarumieniłem się.
- Eeee, no tego, o Orianie – wykrztusiłem mocniej się czerwieniąc.
- O Orianie? - zamyślił się bóg – mówisz o córce Posejdona?
- Tak...
- Cóż, w porządku – mruknął – postaraj się wydobyć z siebie ogień.
- Ale ja nie wiem czy mi się uda...
- Spróbuj – zachęcał mnie. Zamyśliłem się. Pomyślałem o niej o jej uśmiechu i cieple, ale nic się nie stało.
- Chyba mi się nie... - nie dokończyłem ponieważ wokół mnie utworzył się krąg z ognia, słaby ale jednak – wow.
- A jednak udało ci się brawo Chris, mój synu. Tylko nielicznym udaje się obudzić w sobie tę moc.
- Ja... - znowu nie potrafiłem wykrztusić żadnego słowa.
- Jestem z ciebie dumny – zamurowało mnie – pozwolę ci zabrać kwiat.
- Mogę? - zapytałem dla pewności podchodząc do rośliny. Hefajstos kiwnął mi głową, zerwałem go był ciepły ale nie parzący. Przyglądałem mu się dopóki nie usłyszałem huku spadającego żelastwa tuż obok mnie, co to mogło być, rozejrzałem się dostrzegając jakąś lekko drgającą małą stertę blaszek. Podszedłem do tego i przykucnąłem, mój ojciec podążył zaraz za mną, spojrzał na to i powiedział.
- To ptak stymfalijski, ale co on tu robi? - zastanawiał się na na głos, spoglądając w górę.
- Oriana!! - usłyszałem stłumiony krzyk Thalii, zdębiałem słysząc to. Wyprostowałem się szybko i spojrzałem w górę.
- Musze się dostać jak najszybciej na górę – powiedziałem i już miałem się kierować w drogę powrotną kiedy Hefajstos złapał mnie za ramię.
- Przeniosę cię tam, będzie szybciej – chyba zrozumiał o co mi chodzi. Zniknęliśmy w wirze ognia. Kiedy pojawiliśmy się na górze zauważyłem jak Thalia jest atakowana przez ptaki o żelaznych dziobach i piórach, a Oriana... O nie! Zachwiała się i widziałem jak spada w dół. Wściekłem się wyzwalając w sobie ogień, chciałem by ptaki zapłonęły, by spadły w przepaść i nigdy nie wróciły. Zacisnąłem pięści wbijając sobie paznokcie w skórę dłoni, ptaki zapłonęły żywym ogniem topiąc się, wściekle skrzecząc i spadając w przepaść. Czułem narastającą wściekłość jednak przypomniało mi się coś.
- Oriana!! - wykrzyknąłem i podbiegłem na skraj wulkanu, na szczęście Oriana wisiała na skale, nie spadła w dół, szybko złapałem ją za rękę i zacząłem wciągać na górę.

1 komentarz: